I oto są…te ostatnie chwile na ziemi australijskiej. Ostatnie zwiedzanie dużego miasta. Jeszcze jedno spojrzenie na wybrzeże, piękne plaże i wysokie fale po których pływają surferzy. Ostatni spacer do latarni morskiej, i odpoczynek w cieniu drzew w parku narodowym. To czas napawania się spokojem małego miasteczka.
Zmęczeni emocjami po wizycie w Sydney, z przyjemnością ruszyliśmy w dalszą trasę wzdłuż wybrzeża. Naszym pierwszym przystankiem był Coffs Harbour, miasto które otacza plantacja bananów (co roku odbywa się tu święto Big Banana). Jednak to nie owoc nas tu przyciągnął, ale chęć rozprostowania kości, portowy klimat i piękne widoki.
Turystyczne i przereklamowane Byron Bay było kolejnym miejscem które odwiedziliśmy. Właściwie to myśleliśmy że będzie tu dużo ciekawiej, i że choć trochę się nam spodoba. Ale myliliśmy się – centrum to restauracje, knajpa na knajpie, sklepy z pamiątkami czy drogimi ciuchami etc. Dużo za dużo ludzi plątających się pod nogami, a i na drodze potrafi się zrobić mały korek nie tylko od samochodów, ale i ludzi na hulajnogach, deskorolkach itd. Pełno tu turystów, backpackersów, surferów i w ogóle ludzi ;) męczące było samo przejście się po głównej ulicy, a przedmieścia natomiast nie mają nic do zaoferowania. Ewentualne powody by tu przyjechać? Najdalej wysunięty punkt kontynentu, latarnia morska, oraz mnóstwo surferów starających się ujarzmić fale – fakt, można siedzieć i się na nich/nie gapić bez końca :)
Trzeba było się po Byron Bay zrelaksować, a gdzież indziej to zrobić jak nie w hippisowskim miasteczku Nimbin? To jakiś totalnie inny świat, tak jakby człowiek się cofnął w lata 60-te, 70-te. Jeszcze przed dojechaniem do centrum, mijaliśmy znaki-serca przyczepione do drzew – dzięki temu nie było wątpliwości, że jedziemy w dobrą stronę. W miasteczku pełno było barwnych ludzi, dziadków/babć (dzieci kwiaty!) poubieranych w kolorowe ciuchy, z długimi włosami czy dreadami. Peace & love, miłość, pokój, harmonia, jak i.. ludzie pytający czy nie chcemy kupić trawki ;) wszędzie sprzedawane były lokalne, ekologiczne wyroby i produkty, oraz reklamowane były zalety leczniczej marihuany.
Ciekawe jak naprawdę wygląda tam codzienne życie? Wyglądało raczej na to, że stali mieszkańcy chyba nie sprzeciwiają się już państwu, ani nie odrzucają wszelkich norm społecznych, jak to kiedyś hippisi robili. Zamiast tego żyją sobie w spokoju, w swojej lokalnej społeczności, nie krzywdząc nikogo, i nikomu nie wchodząc w drogę. Ciekawy klimat :)
Na naszej trasie nie sposób było nie zatrzymać się również w Gold Coast, gdzie plaże ciągną się kilometrami, fale dają surferom ogromne pole do popisu, a słoneczna pogoda dopisuje prawie w każdy dzień roku.
Ostatnim dużym miastem jakie odwiedziliśmy to Brisbane. To miasto nas bardzo pozytywnie zaskoczyło, i chętnie wrócilibyśmy tam na dłużej. Jest po prostu bardzo, bardzo ładne! Nie tylko posiada dużo parków i wszędzie jest dużo zieleni, ale ma też bardzo przyjemne centrum. Odnieśliśmy wrażenie, że nie ma tam tyle ludzi co w Sydney czy Melbourne co jest ogromnym plusem, ale też nie sposób się tam nudzić.
Odwiedziliśmy muzeum miasta, Museum of Brisbane, który znajduje się w ratuszu, gdzie dowiedzieliśmy się mnóstwo ciekawostek na temat tej metropolii. Jakich?
- 70% mieszkańców miasta urodziło się w Australii (694,257), a pozostałe 30% pochodzą praktycznie z każdego zakątka świata (347,583)
- statystyczna kobieta w Brisbane ma 161,8 cm wzrostu, a mężczyzna 175,6 cm
- mieszkańcy bardzo angażują się w różnego rodzaju wolontariaty, i zarejestrowanych wolontariuszy jest ponad 176 tysięcy
- statystyczna cena za kawę to 3,62 $
- jest 185 przedmieść w Brisbane i 39 z nich, posiada nazwy pochodne od aborygeńskich słów
- najbardziej stroma ulica w mieście ma 31% nachylenia
i wiele innych… :)
Na koniec wyjechaliśmy też na wieżę zegarową, skąd (ze środka) wysłuchaliśmy dzwonów o godzinie 15:00. Wizytę w mieście zwieńczyliśmy podziwianiem widoków z Mt. Coot-Tha, punktu widokowego na Brisbane i jego okolice.
Blisko Brisbane oraz miasteczka w okolicy którego zakotwiczyliśmy na dłużej (Kingscliff) jest park narodowy Springbrook, gdzie m.in. podziwiać można stworzony przez naturę most – łuk skalny przez który leje się mały wodospad.Natura jakiś czas temu postanowiła chyba troszkę udekorować to miejsce, i przez to jest tam teraz zwalone drzewo na które delikatnie spada woda. Przyjemne miejsce na krótki spacer z dala od zgiełku miasta, ale nie jest to must-see.
A wracając do Kingscliff – co za urocze miasteczko! Jest odrobinę turystyczne, ma przyjemny, nadmorski i wakacyjny klimat, ale absolutnie nie ma tam tłumów. Spędziliśmy tam mnóstwo czasu, codziennie jedząc śniadanie z widokiem na zatoczkę, pływając w niej oraz bawiąc się z falami które chciały nas porwać i utopić.
Świetne miejsce i nie zatłoczone tak jak Byron Bay dzięki czemu można w spokoju sobie odpocząć. Każdy tam wita się z każdym, albo pyta jak leci, czy woda zimna, skąd jesteśmy. Czy to młodzi, czy starzy, każdy biega, jeździ na rowerze, wyprowadza swojego pupila na spacer, albo wozi go na tyle swojej ciężarówki. Później chwile odpocznie na ławeczce, albo usiądzie na kamieniu i poobserwuje uczących się surferów. W niedzielę w parku całymi rodzinami przyjeżdżają na piknik, wspólnie gotują, pływają i się bawią. Kingscliff jest fajne, bo jest pełne uśmiechniętych i pozytywnych ludzi :)
I oto są…te ostatnie chwile na ziemi australijskiej. Ostatnie zwiedzanie dużego miasta. Jeszcze jedno spojrzenie na wybrzeże, piękne plaże i wysokie fale po których pływają surferzy. Ostatni spacer do latarni morskiej, i odpoczynek w cieniu drzew w parku narodowym. To czas napawania się spokojem małego miasteczka, i refleksją nad minionymi miesiącami. Dobrze nam tu było.
Więcej zdjęć:
Coffs Harbour, Byron Bay, Nimbin
Gold Coast
Brisbane, Springbrook
Kingscliff