Sydney, Opera House…czyli spełnione marzenie

Czujesz czasem to nieopisane pragnienie, ten ścisk w żołądku, gdy pomyślisz o swoim marzeniu? O marzeniu tak wielkim, że niewiele osób o nim wie, a ty trzymasz go tylko dla siebie? Głęboko, zakopane pod stertą wątpliwości, strachu, i wymówek – takich jak „kiedyś”, „pewnego dnia”.

W głębi duszy wierzysz że to „kiedyś” nigdy nie nadejdzie, więc decydujesz się odepchnąć daleko te myśli, i żyć dniem codziennym. Co jakiś czas jednak, gdzieś z tyłu głowy pojawia się ponownie to  pragnienie i stęskniony pozwalasz sobie na chwilę nieuwagi. Wtedy właśnie marzenie zaczyna wiercić ci dziurę w brzuchu, nie daje spać, rozprasza cię i nie pozwala ci się skupić. Masz wtedy dwa wyjścia. Albo na zawsze je zniszczyć i o nim zapomnieć, albo dążyć do jego spełnienia. Ale tak naprawdę uważam że masz tylko jedną opcję – podążać za marzeniem.

Znam to z autopsji. I nie mam tu tylko na myśli marzenia o dłuższej podróży, ale również o odwiedzeniu Australii. Kiedy byłam jeszcze w liceum, gdzieś mignęło mi zdjęcie Opera House w Sydney, i od zdjęcia do zdjęcia, przez filmy i artykuły, gdzieś w głowie zostało zasiane ziarno. Na tamten czas zupełnie niewinne, bo w życiu wtedy nie odważyłabym się marzyć tak daleko. Ale życie potoczyło się tak a nie inaczej, i szczęśliwie dotarliśmy z Pawłem aż tutaj. Przez cały ten czas, aż do teraz, Sydney było dla nas kwintesencją Australii, a Opera House symbolem wszystkich tych małych i dużych marzeń. Z perspektywy prawie 3 pełnych miesięcy w tym kraju wiemy teraz, że większość pięknych miejsc znajduje się poza miastami. Ale Sydney… Sydney jest inne. Idealizowane w głowie przez te wszystkie lata spowodowało że mamy do niego zupełnie inny stosunek.

img_7221

Kiedy dojechaliśmy do miasta, zdecydowaliśmy się zacząć od dzielnicy Manly, skąd można złapać prom do centrum Sydney. Jest to dobre rozwiązanie gdy ma się auto – w promieniu ok. 1-2 km od promu, można znaleźć sporo ulic z bezpłatnym postojem na cały dzień. Zamiast pchać się do centrum miasta, gdzie z parkingiem jest ciężko i drogo, zostawiliśmy tam samochód i przedostaliśmy się promem do Circular Quay – centrum Sydney, ze „starówką” nieopodal i mostem Sydney Harbour Bridge. I jest też tam oczywiście Ona. Opera House.

img_7487

Wiedzieliśmy że już na promie, z perspektywy wody, będziemy mogli podziwiać tę znaną budowlę. Płynęliśmy jakąś chwilę, aż w końcu na horyzoncie zobaczyliśmy piękne, znajome kształty. Im bliżej byliśmy, tym intensywniejsze emocje nami targały. Coś jak PMS, ciąża i klimakterium w jednym, choć doświadczenie jak na razie mam tylko z tym pierwszym. Jedno jest pewne – kalejdoskop uczuć sprawił że się poryczałam ze szczęścia, i jak zaczęłam, to nie bardzo mogłam przestać. Paweł natomiast sam nie wiedział jak się zachować – czy się śmiać, czy płakać razem ze mną. Ale widać było wyraźnie jego szklane oczy i mieniące się tam łzy szczęścia :)

Jak to możliwe, że jesteśmy tu, na drugim końcu świata, w Australii, w Sydney, przy Opera House? Jak to się w ogóle stało, że przez tyle lat oglądaliśmy ją na zdjęciach, każdego roku 31 grudnia w TV, a teraz możemy jej dotknąć, stanąć koło niej, widzieć ją na własne oczy, na żywo? Jakimi szczęściarzami trzeba być?!

img_7278img_7257img_7256

Pierwsze kroki po zejściu na ląd, skierowaliśmy oczywiście w stronę opery, po lewej mając widok na przepiękny most Sydney Harbour Bridge. Jest to drugi symbol miasta, na który za sporą opłatą można się wspiąć, podziwiając operę z góry. Most łączy północną i południową część miasta, zbudowany był w 1932 roku, i liczy 1149m długości. Pięknie się prezentuje zarówno sam, jak i w tle opery.

Ona z kolei została zaprojektowana przez duńskiego architekta który przeliczył się nie tylko co do kosztów, ale i czasu budowy. Czy wpływ na to miał fakt, że nigdy nie był w miejscu w którym opera miała powstać, i wspomagał się jedynie starymi fotografiami? Wątpliwe. Nie mniej jednak budowa trwała 14 lat a nie 6, oraz pochłonęła ponad 100 mln $ zamiast 7 mln $. Ale kto by tam się o takie szczegóły denerwował. Na pewno miała to w nosie Królowa Elżbieta II która przyleciała specjalnie na oficjalne otwarcie Opera House.

img_7479img_7262 DCIM108MEDIA

Spędziliśmy sporo czasu przy operze, oglądając ją z każdej strony, ale nie ograniczyliśmy się tylko do niej. Przeszliśmy się też okolicznymi ulicami, odwiedziliśmy Central Business District gdzie drapacze chmur są domem dla międzynarodowych korporacji. Tam podążając w stronę Queen Victoria Building przypomnieliśmy sobie jak to było pędzić do/z pracy, i bardzo nam się to uczucie nie spodobało;) budynek ten jest sporą atrakcją, mimo iż jest tylko centrum handlowym. Ale za to dość oryginalnym, bo bardzo ładnie zaprojektowanym, w oknach ma witraże, z sufitu zwisa piękny duży zegar, a drogie sklepy naokoło dodają tylko galerii przepychu.

DCIM108MEDIA img_7375 DCIM108MEDIA

Pojechaliśmy też na najbardziej znaną i turystyczną plażę – Bondi, skąd wybraliśmy się na spacer wzdłuż klifów. Tam podziwialiśmy pływających surferów, baseny przy wybrzeżu i ciekawe formacje skalne.

Świetnym punktem widokowym na Opera House i Sydney Harbour Bridge jest punkt St. Macquaries Chair który znajduje się przy ogrodzie botanicznym, a idąc tam można po drodze zahaczyć o Hyde Park. Miejsce widokowe zapiera dech. Spokojnie moglibyśmy tam spędzić cały dzień, a na pewno nie jeden romantyczny wieczór podziwiając zachód słońca i zmieniające się światło nad dwoma urzekającymi symbolami Sydney.

img_7398img_7427

W sumie spędziliśmy w tym pięknym mieście tylko dwa dni, i oczywiście jest to za mało by je poznać. Odhaczyliśmy tak naprawdę atrakcje turystyczne, ale na szczęście mieliśmy też okazję spędzić kilka spokojnych chwil, i poczuć tętno tej pulsującej metropolii. Fajnie byłoby kiedyś tu wrócić i poznać się z nią bliżej..

Poniżej krótki filmik z wieczornego rejsu promem:

Jeśli jesteś w Sydney, i masz ochotę na kontakt z naturą, to polecamy wypad w Blue Mountains – Góry Błękitne. My akurat odwiedziliśmy je przed przyjazdem do Sydney, ale są one na tyle blisko miasta, że dojazd do nich zajmuje bardzo krótko (można tam też dojechać pociągiem). Z Echo Point gdzie znajduje się punkt widokowy, widać sławne skały „trzy siostry”, oraz olbrzymi teren porośnięty drzewami eukaliptusowymi. To właśnie za ich sprawą Góry Błękitne są błękitne – ulatniające się z drzew olejki eteryczne powodują, że nad drzewami unosi się niebieska mgiełka.

DCIM108MEDIA

img_7094

Jak to zwykle bywa w parkach narodowych Australii, tutaj również jest sporo tras o różnym stopniu trudności. Wybraliśmy się ścieżką w stronę wodospadów, przez kilka punktów widokowych, oglądnęliśmy zjeżdżającą kolejkę szynową, aż doszliśmy do gigantycznych schodów. Nie przesadzam, one się tak naprawdę nazywają.. jest ich 900 i w większości przypominały nam raczej drabinę, takie były strome. Ale daliśmy radę, kolejny szczyt osiągnięty, dotarliśmy na samą górę!


Praktyczne:

Karta Opal – upoważnia do podróżowania po mieście i jego okolicy (również do Blue Mountains). W Sydney nie ma papierowych biletów, trzeba więc nabyć tę kartę by móc korzystać z transportu publicznego. Za samą kartę nic nie płacisz, ale musisz ją doładować. Za 15$ masz całodzienny bilet, bez ograniczeń. My spędziliśmy w Sydney 2 dni, i doładowaliśmy się w sumie dwa razy -pierwszego dnia za 20$/os., a drugiego za  10$/os.

Więcej zdjęć:

Sydney:

Blue Mountains:

Jedna myśl w temacie “Sydney, Opera House…czyli spełnione marzenie

  1. Podobno szczęście to nie stacja do której się zmierza tylko sposób podróżowania, więc podróżujcie nadal :) i bądźcie szczęśliwi.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s