-przypomnij mi, po co to robimy?
-żeby było co wspominać?
Idziemy, a właściwie ślizgamy się, już którąś godzinę w błocie i deszczu. Peleryny średnio pomagają, ale i tak w najgorszym stanie są nasze buty. Trampki i adidasy to był kiepski pomysł na trekking, ale kto mógł się spodziewać że będzie padać?!
Przecież jesteśmy w porze deszczowej w Birmie i idziemy w góry. Mogło nam to dać trochę do myślenia, prawda? Jesteśmy jak niektórzy „sławni” polscy turyści wchodzący na Giewont w szpilkach i japonkach, możecie być z nas dumni!
Ale, ale! W obronie własnej napiszemy tylko, że z relacji innych osób w sieci wynikało że trekking nie jest ciężki i że nie potrzebny jest nie wiadomo jaki sprzęt czy ubiór. I byłoby naprawdę wszystko OK, gdyby nie ten cholerny deszcz i błoto w które zatapialiśmy swoje nogi. Ale cóż, przed nami trzy dni trekkingu, nie ma więc co rozpaczać tylko zasuwać. Byle tylko nasze stopy za bardzo nie krwawiły pod koniec tej wyprawy.
Miasteczko Kalaw jest znane jako doskonała baza wypadowa właśnie na trekkingi po okolicznych wioskach, gdzie można zobaczyć jak żyją lokalne plemiona. Jeszcze kilka lat temu takie usługi oferowały tylko dwie firmy – Ever Smile i Uncle Sam’s Family Trekking, ale w tym momencie jest oprócz nich kilka agencji/guest house’ów które również sprzedają takie wyprawy. My zdecydowaliśmy się na Wujka Sama, bo zależało nam na przewodniku z dobrym angielskim, oraz na trzech dniach trekkingu, czyli również dwóch nocach u lokalnych. Absolutnie się nie zawiedliśmy, bo nasz przewodnik mówił świetnie po angielsku i do tego był bardzo towarzyski.
Z Kalaw razem z resztą naszej grupy (dwie pary: z Holandii i z Izraela) wyruszyliśmy około 8 rano, i mieliśmy przed sobą 23 km marszu.
– O, tutaj jest punkt widokowy, z reguły jest piękny widok, ale nie dzisiaj – mówi nasz przewodnik – dzisiaj musicie sobie go wyobrazić.
Super! Nie ma się więc co zatrzymywać, idziemy dalej. Po około 4 godzinach i dwóch upadkach centralnie w brązowe, lepkie błoto, dotarliśmy na lunch który trochę poprawił nam humor. Był przepyszny, a sama restauracja znajdowała się na wzniesieniu, skąd rozpościerał się widok…na nie wiadomo co, gdyż jedyne co widzieliśmy to mgłę, jak białe, gęste mleko.
Ze śmiechem nasz przewodnik poinformował nas że „również musicie sobie wyobrazić piękny widok”. Ale po jakimś czasie, dosłownie na chwilę, mgła się przerzedziła i dzięki temu mogliśmy przez chwilę zobaczyć pole uprawne limy, limonki, oraz okoliczne pagórki.
Do wioski w której mieliśmy spędzić noc dotarliśmy ok 17, a gospodarzami była rodzina naszego przewodnika. Jak większość tutaj, trudnią się uprawą imbiru, w sezonie suchym czosnku, oraz ryżu i sezonowych warzyw. Mimo kiepskiej pogodowej aury mieliśmy sporo uciechy widząc jak żyją tam lokalni. W domu gospodarzy jest na dole część wydzielona dla bawołów które traktowane są jak przyjaciele rodziny, i które śpią pod ich dachem.
Część sypialniana jest sporej wielkości pokojem gdzie śpią wszyscy członkowie rodziny. Wychodek jak na warunki azjatyckie nie odbiega aż tak od standardów. Ot dziura w podłodze, pomieszczenie bez światła, z kubełkiem wody do spłukania. Czyli pozycja na Małysza przy równoczesnym machaniu rękami by odgonić komary/muchy. Łazienka a’la beczko-miednica z deszczówką jest na zewnątrz, gdzie mogliśmy się teoretycznie umyć.. ale zgodnie całą grupą postanowiliśmy spać we wspólnym smrodku;)
Elektryczność w wiosce jest obecna, głównie ze względu na solary które ładują akumulatory, jednak z tego co widzieliśmy raczej jej nie nadużywają. Nie mają TV, gotują na rozpalonym drewnie, wieczorami w chatach używają latarek. Nie mają też WIFI, wyobrażacie to sobie?:)
Wieczór spędziliśmy odpoczywając, grając w kości i popijając rum sponsorowany przez naszego guide’a (a wodę to sobie sami musieliśmy kupować ;) ).
Następny dzień wyglądał podobnie – po pysznym śniadaniu i mocnej kawie ruszyliśmy w około 4 godzinną drogę, aż do przerwy na lunch, a później po kolejnych kilku godzinach dotarliśmy do wioski w której mieliśmy zapewniony nocleg. W sumie kolejne 23 kilometry. Na szczęście w ciągu dnia już nie padało, ale nadal było mokro od deszczu z poprzedniego dnia, tak więc trzeba było uważać żeby się nie wywrócić.
Sporo przygód mieliśmy po drodze, np. raz musieliśmy wszyscy ściągnąć buty by przejść na bosaka przez błoto a później przez rzekę. Nie było innego wyjścia, mieliśmy nogi zatopione w zimnym, śliskim i lepkim błocie i ledwo mogliśmy zrobić krok; nie mówiąc o domyciu później stóp :) innym razem nasz przewodnik prowadził nas przez jakieś pole kukurydzy na którym kiedyś była niby ścieżka, ale ponieważ teraz jej nie było to wyciągnął maczetę i zaczął ją tworzyć na nowo. Przechodziliśmy przez bambusowe mosty, mosteczki, rzeczki, chodziliśmy między uprawami ryżu, mijaliśmy bawoły, krowy, lokalnych farmerów, jak i inne grupki turystów.
Tak było i trzeciego dnia, choć droga trochę się różniła – sporo szliśmy asfaltową / szutrową drogą, ale sporo też było zejść w dół, po śliskich kamieniach i skałach. Pogoda dopisywała od rana, dlatego kolejny raz przydała się chusta na głowę. Wzbudzała ona spore zainteresowanie lokalnych kobiet które na widok turbanu uśmiechały się do Natalii i komentowały coś między sobą. Same noszą podobne, więc zupełnie nie wiadomo o co im chodziło :)
Po ostatnim przystanku i lunchu, wybraliśmy się w szóstkę na rejs po jeziorze Inle Lake. Jezioro jest spore, bo ma ok. 20 km długości i 10 szerokości (w zależności od opadów) i jest najbardziej znane z lokalnych rybaków którzy potrafią wiosłować nogami :)
Oprócz podziwiania rybaków czy upraw na wodzie, mieliśmy okazję zobaczyć proces tworzenia parasolek, papierosów, oraz chust przez kobiety z plemienia Karen.
Podsumowując, bardzo jesteśmy zadowoleni że zdecydowaliśmy się na ten trekking, i choć byliśmy bardzo zmęczeni i obolali, to jednak absolutnie nie żałujemy.
W sumie w ciągu 3 dni robi się 60 kilometrów, więc tempo jest dość szybkie i męczące. Ale nie trzeba być nie wiadomo jak wysportowanym bo droga nie jest ciężka – warto tylko zadbać o odpowiednie obuwie, zwłaszcza podczas sezonu deszczowego. Widoki są przepiękne, a kontakt z naturą pozytywnie ładuje baterie.
Czasem wydawało nam się że cofnęliśmy się w czasie gdy widzieliśmy bawoła zaprzęgniętego w wóz, albo 80-letnią babcię dźwigającą na głowie baniak wody przyniesionej ze studni.
Zaśmierdzi banałem, ale jakkolwiek nasze życie na zachodzie różni się od tego tutaj, tak wszyscy jesteśmy tacy sami i podobni do siebie. Wszyscy dążymy do szczęścia, do miłości i zapewnienia swojej rodzinie godnego życia. To właśnie widzieliśmy i odczuliśmy tam w Birmie. Ciężko nam było czasem porozumieć się z innymi, ale zawsze wystarczał uniwersalny język – uśmiech.
Praktycznie:
Autobus z Bagan do Kalaw: 11,000 Kyat / osobę (34 zł)
Trekking 3 dni 2 noce: 40,000 Kyat za osobę (125 zł) przy 6-osobowej grupie.
Mniejsza grupa – cena rośnie
W cenie 2 noclegi, 2 śniadania, 3 lunche i 2 kolacje, transfer bagaży do zarezerwowanego hostelu w Inle Lake
Woda i inne płyny/ przekąski we własnym zakresie
Obowiązkowa zapłata za wejście na teren Inle Lake: 12,500 Kyat / os. (39 zł)
3 godzinny rejs łódką po Inle Lake w 6-osobowej grupie 1,000 Kyat / os. (3zł)
Zdjęcia z trekkingu:
Zdjęcia z Inle Lake:
Ależ ja Wam zazdroszczę, nawet tego błota! :) <3
A macie może jakieś namiary na organizatora?
Hej, skorzystaliśmy z usług Uncle Sam (Sam’s family), mamy maila: samtrekking(at)gmail.com choc widzielismy rozne opinie w necie to bylismy zadowoleni. Ever smile jest druga firma ktora od lat zajmuje sie organizacja trekkingow. Obie firmy bez problemu znajdziesz na miejscu, miasteczko jest bardzo male. Jak masz jakies pytania jeszcze to sluzymy pomoca:)